poniedziałek, 29 października 2012

The Body Shop - Banana Conditioner

Dziś przyszła pora na jedną z moich (i nie tylko moich) ulubionych odżywek - bananka z TBS. Miałam już dwa opakowania i pewnie gdyby nie dusza odkrywcy, oraz utrudniony dostęp do sklepu, to właśnie paćkałabym włosy trzecią... 

The Body Shop - Banana Conditioner




Opakowanie:
Typowa dla TBS plastikowa butla wykonana z dość twardego plastiku. Brak pompki lub innego ułatwiającego życie dozownika - produkt wyciskamy przez niewielki otwór. Zamykanie produktu, jak i zielona naklejka są nie do zdarcia; gdyby nie widoczny przez przezroczysty plastik ubytek produktu, wyglądałby on po dłuższym użytkowaniu niemal tak samo, jak w dniu zakupu ;)



Po lewej - odżywka, po prawej szampon. Można się pomylić pod prysznicem ;)

Zapach:
Odżywka ta ma cudowny zapach, nie określiłabym go jednak mianem "prawdziwego bananowego aromatu" ;) Niewątpliwie aplikacja sprawia dużą przyjemność zmysłom, niestety tylko na chwilę - zapach nie utrzymuje się zbyt długo po spłukaniu włosów. 

Cena / objętość:
19 zł / 250 ml

Moja opinia:
Jak można wywnioskować ze wstępu - u w i e l b i a m ! Nie jest to co prawda kosmetyk, który może zdziałać cuda, niemniej zdecydowanie sprzyja moim włosom :) Są one po tej odżywce bardziej błyszczące, łatwo się rozczesują, nie są przy tym przeciążone, a raczej swoiście uspokojone.. Produkt jest dość wydajny, chociaż ubywa go 2x szybciej niż szamponu z tej samej linii. Minusem wydaje mi się brak informacji odnośnie sposobu stosowania - u mnie sprawdziła się opcja z dosłownie 5-minutowym trzymaniem na głowie i spłukaniem. Mimo dość wysokiej ceny, jak na "zwykłą" odżywkę, zdecydowanie warto spróbować.

Moja ocena: 5/5

Chyba zdjęcie odżywki... albo może jednak szamponu? Nie pamiętam, a wyglądają one praktycznie tak samo (no, może odżywka była odrobinę gęstsza ;))


Skład:
Aqua, Musa Paradisica Fruit, Cetearyl Alcohol, Cetrimonium Chloride, Phenoxyethanol, Hydroxyethylcellulose, Lecithin, Propylene Glycol, Panthenol, Parfum, Benzyl Alcohol, Sodium Hydroxide, Ascorbic Acid, CI 15985, CI 19140.

KLIK

środa, 24 października 2012

Essence - Breaking Dawn part 2

Krótka notka, celem szybkiego podzielenia się informacją.

Nowa limitka z Essence, tj. Breaking Dawn part 2 pojawiła się dziś w Hebe.


Udało mi się z niej zgarnąć ostatni (tak szybko?!) rozświetlacz i jeden z kilku róży - oba po pierwszym teście wydają się fajniusie :)




Więc, kto ma ochotę - spieszyć się :D



KLIK

wtorek, 23 października 2012

O moim lushowym ulubieńcu słów kilka :)

Podczas ubiegłych wakacji postanowiłam wypróbować jakiś lushowy ścierak w formie półpłynnej, na bazie soli morskiej. Padło na Rub Rub Rub Shower Scrub (w wersji włoskiej - Atollo 13), w którym zachęcił mnie stosunek ceny do objętości :P
Po otwarciu pudełka z lekka się przeraziłam, ale szybko zmieniłam mój stosunek do niego na dozgonną miłość połączoną ;)

Źródło: https://www.lush.co.uk/product/335/Rub-Rub-Rub-Shower-Scrub


Lush - Rub Rub Rub Shower scrub

Opakowanie:
Standardowe, lushowe - proste, czarne, zakręcane pojemniki wykonane z plastiku przeznaczonego na recykling. Dobrze wydobywa się z niego produkt, jednak trzeba uważać, by pod prysznicem nie nalać do niego wody... O czym warto przypominać - 5 opakowań tego typu oddanych w sklepie firmowym równa się gratisowa świeża maseczka :)




Zapach:
Lekko morski, lekko cytrynowy. Z całą pewnością nie ma co liczyć na szaloną aromaterapię niczym przy użyciu Aqua Mirabilis; zapach nie utrzymuje się na skórze, po spłukaniu produktu.

Cena / ilość:
13,50 euro / 330 g




Moja opinia:
Jak już wspomniałam we wstępie, produkt ten całkowicie zdobył moje serce. Początkowo wystraszyłam się jego dość leistej konsystencji, obawiałam się, że nie będzie wystarczająco dobrze zdzierał... jednak myliłam się całkowicie ;) Rub Rub Rub pozostawia skórę wyjątkowo gładką i przyjemną w dotyku, działa zdecydowanie lepiej od wszystkich znanych mi kupnych scrubów, jak i tych wytwarzanych w warunkach domowych. Skóra jest świetnie oczyszczona, ma się przy tym wrażenie pewnego jej nawilżenia. Efekt wygładzenia jest długotrwały, stan skóry (np. na pupie i udach) poprawił mi się po tym produkcie na tyle, że nawet mój mężczyzna odnotował różnicę (a wiadomo jak to z panami bywa...). Po zapoznaniu się ze stałym bratem Rub Rub Rub, tj. z Sugar Scrubem, z plusów wymieniłabym też to, że nie musimy obawiać się widocznych zadrapań... Data ważności w  przypadku omawianego peelingu to dwa miesiące, czyli czas idealny, by produkt zużyć. Chyba jedyną wadą jest więc dostępność, ewentualnie też dość wysoki koszt zakupu. Podsumowując, Rub Rub Rub jest świetny i wart swojej ceny. Polecam!

Moja ocena: 5/5




PS Postanowiłam wznowić działalność na troszkę innym polu... Polecam się KLIK ;)

piątek, 19 października 2012

O potworku z Essence

Dosyć często kupuję kosmetyki z Essence, które uznaję za typowy "umilacz dnia codziennego" - tanie, w dość kiczowatych, ale i urzekających opakowaniach, niejednokrotnie zaskakujące swoją jakością, innymi słowy świetne, jeśli chcemy poprawić sobie jakimś drobnym zakupem humor.

Podczas ostatnich wakacji zachciało mi się spróbować ich produktów pielęgnacyjnych... Efekt przerósł moje najśmielsze "marzenia".



Essence MySkin 4in1 Cleansing Cream




Opakowanie:
Miękka tuba, której zamykanie po dosłownie dwóch dniach było już zepsute. Na początku nie chciało się zwyczajnie domykać, później do tego doszły jakieś drobne wyłamania krawędzi (a bynajmniej przemocy nie używałam). Ogólnie, w bardzo szybkim czasie, stało się także średnio estetyczne - powierzchnia tuby po nacisku zaczęła jakby falować i niestety nie chciała wrócić do pierwotnego stanu.



Zapach:
Mając w myślach zapach owoców granatu, nastawiłam się na coś pięknego, ale tu kolejne rozczarowanie - produkt okazał się być jednym z okropniejszych chemicznych śmierdzieli, jakie kiedykolwiek miałam okazję użyć.

Cena / objętość:
2,5 euro (w Polsce chyba ok. 10 zł?) / 150 ml



Moja opinia:
Po czasie stwierdzam, że była to jedna z gorszych inwestycji kosmetycznych w moim życiu (na szczęście nie bardzo droga). Produkt, poza wspomnianymi wyżej wadami, odznaczył się też zdolnością do pięknych podrażnień. Stosowany jako pasta do mycia, pozostawiał cerę w średnio miłym stanie, napiętą, zaczerwienioną, przy czym, wbrew obietnicom, o żadnym usuwaniu zanieczyszczeń, czy matowieniu, nie było mowy. Zostawiony na buzi jako maseczka (w której to roli wg producenta powinien się świetnie spełnić) zaczynał piec i szczypać niemiłosiernie po około 10 sekundach... Ostatecznie postanowiłam więc twarzy nim nie katować, zużyłam po prostu pod prysznicem, ale i tu musiałam szybko spłukiwać go wodą, w innym wypadku pieczenie pojawiało się na łydkach, udach, ramionach, a bynajmniej wrażliwej, czy suchej skóry nie posiadam... Podsumowując, produkt potworny, nie polecam nikomu. 

Moja ocena: 0/5


PS Miałam też swego czasu ogórkowy żel do mycia twarzy (nie pamiętam dokładnej nazwy), w tej samej cenie i pojemności - szału nie robił, ale krzywdy też nie - ogólnie nic nie robił. Ogólnie pielęgnacyjnej linii Essence mówię stanowcze nie!

czwartek, 18 października 2012

Na szybko się chwalę...

... moimi najnowszymi zdobyczami.



Jadąc do Włoch (po raz kolejny i prawdopodobnie ostatni) nastawiona byłam na to, że jako swoistą "kikową pamiątkę" kupię sobie highlighter z obecnej limitowanki Lavish Oriental.

Zostawiona przez swojego mężczyznę na chwilę w niewielkim centrum handlowym, postanowiłam poszukać sklepu firmowego KIKO... a znalazłam drogerię z szafą TheBalm. Oczywiście z pustymi rękami nie wyszłam - moją kosmetyczkę uzupełniły bronzer Bahama Mama oraz tint Stainiac :)))





Całość dopełniły próbki perfum Givenchy i Fendi.



A KIKO ostatecznie znalazłam na lotnisku, na chwilę przed powrotem ;)



poniedziałek, 15 października 2012

Garnier, Intensywna pielęgnacja bardzo suchej skóry - Ultraodżywczy krem do twarzy i ciała z syropem z klonu

Opakowanie:
Zakręcane pudełeczko. Po prostu ;) Dość typowe dla tego typu specyfików, bez zachwytu więc, ale i bez żadnych zastrzeżeń. 



Zapach:
Ciężki do określenia, ale z pewnością dobrze pasujący do hasła przewodniego "intensywna pielęgnacja". Powiem szczerze, że mnie dość mocno odrzuca, na szczęście nie utrzymuje się zbyt długo. Niemniej, jak dla mnie zdecydowanie na minus.

Cena / objętość:
ok. 5 zł / 50 ml



Moja opinia:
Wraz z nadejściem chłodniejszych dni oraz pojawieniem się tendencji do przesuszania skóry twarzy, przypomniałam sobie o tym kosmetyku. Łatwo dostępny i tani krem Garniera, może nie zdobył w pełni mego serca, jednak muszę stwierdzić, że jest to zdecydowanie dobry produkt. Jako jeden z nielicznych drogeryjnych kremów do twarzy nie powoduje u mnie zatkania porów, ani też nie szczypie, nie piecze. Nawilża całkiem dobrze, acz gwoli ścisłości trzeba przyznać, że przez jakiś czas po aplikacji na twarzy pozostaje coś na kształt tłustej warstewki... Ładnie się rozprowadza, jest dość rzadki, dzięki czemu wchłania się dość szybko. Skóra po aplikacji wydaje się milsza w dotyku, gładka. Sprawdza się najlepiej jako krem na noc, lub kładziony na dłuższą chwilę przed makijażem, bowiem mam wrażenie, że nie koniecznie współgra z podkładami. Czy jest to produkt dla osób z bardzo suchą skórą? Raczej nie, ale wszystkim pozostałym polecam.



Moja ocena: 4 / 5


piątek, 12 października 2012

Lush - Ayesha (próbka)

Opakowanie:
Standardowe, lushowe - proste, czarne, zakręcane pojemniki wykonane z plastiku przeznaczonego na recykling. 


Źródło: https://www.lush.co.uk/product/38/Ayesha-Fresh-Face-Mask

Zapach:
Najcudowniejszy maseczkowy zapach, z jakim miałam styczność - pachnie jak... słonecznik. Po prostu duża główka słonecznika ze smacznymi, zdrowymi ziarnkami. 

Cena / ilość:
9,25 euro / 75 g



Moja opinia:
Przy okazji zakupów w Lushu dostałam próbkę tej oto świeżej maseczki. Ma ona za zadanie działać wygładzająco, a także nadawać skórze blask i zdrowy wygląd, co brzmi dla mnie dość ogólnikowo... Swoją drogą, mówiąc szczerze, żadnych większych zmian na twarzy nie odnotowałam ;) Maseczka poza naprawdę przyjemnym zapachem, niczym mnie raczej nie zachwyciła.  Co chyba warto odnotować, to po pierwszym podejściu do Aishy zauważyłam wzmożone wydzielanie sebum (nie ma to jak kilka dni świecenia niczym latarnia morska). Dość mocno naciągała skórę, gdy trzymałam ją na buzi, zmywała się łatwo, dając wrażenie lekkiego peelingu (?). Na plus trzeba przyznać, że nakłada się zdecydowanie lepiej niż np. Catastrophe Cosmetic (też miałam próbkę ;)), jest dość gęsta, podobna do glinek, całkiem przyjemna więc w użyciu. Według mnie jest też dość wydajna; zdaniem producenta normalne opakowanie wystarcza na cztery aplikacje (znalezione na włoskiej stronie Lush'a).  Należy jednak pamiętać, że jak i na inne świeże maski przystało, należy wykorzystać ją w ciągu 4 tygodni, od daty produkcji. Ogólnie, jest to kolejna maseczka z Lusha, która mnie specjalnie nie uwiodła. Za tę cenę i przy tak krótkim terminie ważności, uważam, że nie warto.

Moja ocena: 2,5/5 

Skład:
VEGETARIAN, Fullers Earth, Honey; Elderflower and Limeflower Decoction (Sambucus nigra and Citrus aurantifolia), Glycerine, Fresh Asparagus (Asparagus officinalis), Fresh Kiwi Fruit (Actinidia chinensis), Kaolin, Witch Hazel Extract (Hamamelis virginiana), Rose Absolute (Rosa damascena), Rosemary Oil (Rosmarinus officinalis), Patchouli Oil (Pogostemon cablin), Elderflower Vinegar, Bentonite Gel, *Geraniol, *Limonene, *Linalool, Perfume 

Oceniana jest próbka produktu - zawartość pudełeczka, które dostałam przy okazji zakupów, wystarczyła na dwie aplikaje.

środa, 10 października 2012

Alterra - Maska nawilżająca do włosów suchych i zniszczonych 'Granat i aloes'

Opakowanie:
Miękka plastikowa tuba, utrzymana w ładnej, typowej dla Alterry tubie.

Zapach:
Przyjemny, nieutrzymujący się na włosach (seria z granatem jest moją ulubioną, jeśli o zapach chodzi).


Cena:
ok. 10 zł / 150 ml



Moja opinia:
Po przeczytaniu wielu pozytywnych opinii o tej masce, nastawiona byłam na swoiste cudo,  które w zamyśle miało odratować moje dość zniszczone włosy. Niestety, przeliczyłam się w tej kwestii. Maska nawet przy dłuuuuugim leżakowaniu pod ciepłym ręcznikiem, nie dawała zbyt widocznych efektów. Po kilku próbach postanowiłam z lekka ją stunningować - jako baza, wymieszana z żółtkiem i odrobiną oliwy (olejku kokosowego, etc. - w zależności od dnia), sprawdziła się świetnie. Dzięki dość gęstej konsystencji maski, takowa papka ładnie się nakładała, nie spływała z włosów, plus pachniała całkiem miło. Włosy po niej były błyszczące, wyraźnie odżywione. Niestety sama maska stosowana w tej formie nie starczyła na zbyt długo; o ile się nie mylę po mniej niż 10 użyciach, nie było po niej śladu. Podsumowując, polecam, ale jako składnik bogatych odżywczo mieszanek - sama w sobie szału nie robi.

Moja ocena: 3,5/5


wtorek, 9 października 2012

Bielenda - Czarna Oliwka, Nawilżająca 2 - fazowa oliwka do demakijażu oczu i ust

Opakowanie:
Plastikowe, zakręcane. Otwór w nim jest dość duży, jednak nie miałam problemów ze zbyt łatwym wylewaniem się produktu... Z opakowania nic się nie starło, nic nie odkleiło; przy całej trwałości, nie zachwyca mnie jednak jego szata graficzna... 

Zapach:
Niby jest, ale szybko się ulatnia i bynajmniej nie przeszkadza.


 -

Cena / objętość:
ok. 10 zł  (ja zapłaciłam 3,99 zł w Biedronce) / 125 ml

Moja opinia:
Oliwka  nie powaliła mnie na kolana, ale też  bez większych problemów została dziś wykończona ;) Zmywa poprawnie codzienny makijaż niewodoodporny, jednak przy cięższym (np. smokey) już  trzeba się namęczyć. Łatwo się miesza, pozostawia tłustą warstewkę na powiekach, co mnie niestety irytowało. Oliwka czasem lubiła mnie też poszczypać... Powiedziałabym, że jest dość średnio wydajna, wystarczyła mi na niecały miesiąc używania. Przy cenie promocyjnej, byłoby to jak najbardziej OK, jednak stojąc przed wyborem: ten preparat w cenie regularnej, albo coś droższego, a zdecydowanie bardziej wydajnego, mocno bym się zastanowiła... Na minus obietnice wielkiego nawilżenia, regeneracji etc. - wydają mi się z lekka wyolbrzymione, niemniej może zbyt krótko stosowałam, by to odnotować na swojej skórze ;) Ogólnie produkt oceniam jako niezły, ale raczej do niego nie powrócę.

Moja ocena: 3,5/5

poniedziałek, 8 października 2012

KIKO - Eye base primer

Opakowanie:
Niewielka, biała (perłowa?), zakręcana tubka, z której produkt wyciskamy przez niewielki otwór w "dziubku" ;) Całść pierwotnie była zapakowana w typowe dla KIKO (a zarazem dla MACa i Inglota :D ) czarne, elegancie papierowe pudełeczko. Z czasem ścierają się mniej ważne elementy graficzne (ramka otaczająca słowo "primer"), same napisy pozostają bez zmian, dzięki czemu opakowanie produktu pozostaje miłe dla oka ;)




Zapach:
Bardzo słaby, niedrażniący.


Cena / ilość:
6,90 euro / 10 ml




Moja opinia:

Po traumatycznych przeżyciach z bazą Virtual, długo zastanawiałam się, czy zaryzykować ok. 30 zł na kolejną bazę, którą a nuż będę męczyć przez pół roku, by w końcu, w przypływie szału wrzucić ją z impetem do śmieci. W końcu jednak przemogłam się, kupiłam... i zakochałam. Baza KIKO po pierwsze okazała się mieć przyjemnie kremową konsystenję, nieco przypominającą (również w kolorze) podkład. Dzięki temu nakłada się ją bezproblemowo, równie łatwo jest osiągnąć równomierne jej rozłożenie - nie doświadczymy tu żadnej konieczności tarcia po powiece, rolowania ze względu na zbytnią twardość i innych tego typu historii. Primer świetnie stapia się ze skórą, nie ma w nim żadnych drobinek (jak w ogóle można na taki pomysł wpaść?!), dzięki czemu nie musimy się bać, że "zabije" matowe cienie, przebijając spod nich... Świetnie współgra zarówno z produktami KIKO, jak i z cieniami innych marek (w tym mineralnymi)- zdecydowanie przedłuża ich trwałość, podbija też kolor, nawet tych najgorzej napigmentowanych (np. matowe brązy z palety Storm Sleek od razu są widoczne - bez bazy czuję się jakbym nakładała na powiekę powietrze). "Nosi" się bardzo przyzwoicie, nic raczej się  nie roluje, nie spływa, nie odbija. Co istotne nie zawiera parabenów, jest hipoalergiczna. Do wad zaliczyć można jednakże średnią wydajność (w moim odczuciu na początku zbyt łatwo się wyciska, przez co dość dużo możemy zmarnować) oraz fakt, że się rozwarstwia, gdy dłużej poleży nieużywana (po dwóch, trzech użyciach wraca do dobrego stanu). Ogólnie polecam wypróbować, jeśli komuś wpadnie ona w rączki - bo niestety i z dostępnością na polskim rynku jest ciężo...


Moja ocena: 4,5/5



Przykładowe podbicie koloru - wykorzystany cień to KIKO nr 178.

niedziela, 7 października 2012

Essence, Sun Club - All Over Shimmer for eyes, face, body

Recenzja dotyczy 01 ibiza sun (Blondes, lighter skin).


Opakowanie:
Kwadratowe, z dość grubego plastiku, który trudno ułamać. Nadrukowane na nim litery ścierają się, jednak w dopuszczalnych granicach.

Zapach:
Nienachalny, ani ładny, ani brzydki. Innymi słowy, mi zupełnie nie przeszkadza, bo i zbytnio go nie czuję :D




Od producenta:
" All-over puder rozświetlający do twarzy i ciała. Idealny dla kobiet o jaśniejszej karnacji".

Cena / ilość:
Ok. 14,99 zł / 11 g




Moja opinia:
Dawno, dawno temu (czyli ok.  4  miesiące :P) zawiedziona faktem, że wszystkie limitowane cienie do powiek z Essence zostały rozebrane, postanowiłam poprawić sobie humor tym cudem, wybranym trochę na ślepo. Jako, że uwielbiam wszelakie rozświetlacze, plus mam jasną cerę (mimo ciemnych włosów), to ten produkt wydawał się idealny. Ale, ale...  Podejście pierwsze - brązowe, błyszczące plamy na policzkach. Podejście drugie - brązowe, błyszczące plamy na policzkach. I tak dalej, i tak dalej... Produkt ten zupełnie nie nadaje się do twarzy, dziwnie wygląda na dekolcie. Bardzo łatwo jest z nim przesadzić, uzyskując efekt okropnej tapety, ale i przy delikatnych muśnięciach błysk jest zdecydowanie zbyt mocny, a kolor odcinający się od naturalnej barwy karnacji. Kolorystyka zresztą jest wg mnie dobrana niefortunnie, może gdyby jasny pasek był szerszy... Jako cień do powiek sprawdza się całkiem okej, jednakże ja w tej gamie kolorystycznej wyglądam niezbyt korzystnie, co by nie powiedzieć "choro". Ogólnie fakt, że podczas podróży postanowił się połamać (żadnemu innemu kosmetykowi nic się  nie stało, zawiniło więc pewnie niewystarczające sprasowanie produktu, lub jego dość duża miękkość...), stanowił dla mnie swoiste wybawienie - teraz, tuż po opublikowaniu tej notki, mogę bez wyrzutów sumienia umieścić go w koszu. Ogólnie - nie polecam, w moim odczuciu jest to jeden z większych kolorówkowych bubli od Essence.

Moja ocena: 1/5



Swoją drogą, co ciekawe to chyba pierwszy z produktów Essence, który zagościł w mojej kosmetyczne, a wyprodukowany został  poza Europą  - dokładniej na Tajwanie o_O


sobota, 6 października 2012

Inglot - Duraline

Opakowanie:
Niewielka buteleczka z dość grubego szkła, dozownik w postaci pipetki.

Zapach:
Praktycznie niewyczuwalny, niepozwalający na sprecyzowane określenie, co jest zdecydowanie dobrym konceptem zważywszy na bliskość produktu z naszymi oczami.. 


Od producenta:

"Duraline to płyn, który umożliwia aplikację na mokro sypkich i prasowanych cieni do powiek, podkreślając głębię koloru i przedłużając trwałość makijażu".

Cena / objętość:

19 zł / 9 ml.



Moja opinia:
Płyn Duraline to zdecydowanie jeden z najciekawszych produktów naszej krajowej marki kosmetycznej. Jest niezastąpiony przy makijażu, jednak osobiście uważam, że producent powinien nieco zmienić opis przeznaczenia tego produktu ;) Jako baza pod cienie sprawdza się w mojej opinii dość średnio (tu mam ukochanego primera z KIKO), pozwala jednak nam tworzyć cudowne eyelinery. Dzięki Duraline możemy uzyskać kreskę w każdym kolorze, jaki możemy sobie wymarzyć, wystarczy tylko wymieszać kroplę płynu z odrobiną wybranego cienia. W przypadku cieni prasowanych należy niewielką jego ilość po prostu zdrapać - nie polecam mieszać na cieniu, bo Duraline zastygając może stworzyć na nim dość twardą powłokę. Płyn świetnie utrwala, wymieszane z nim cienie faktycznie zyskują na intensywności, nie rozmazują się, nie wędrują w ciągu dnia po powiece. Dodatkową zaletą Duraline jest jego wydajność - mimo maleńkiego opakowania spokojnie starcza na 9 miesięcy, przewidziane terminem ważności. Jedynym minusem produktu wydaje mi się jego opakowanie - mam wieczne problemy ze szczelnym zakręceniem (dzięki czemu ponad połowa płynu pewnego pięknego dnia wylała mi się do kosmetyczki...), ale też z pipetką - poszczególne elementy, pozwalające ją naciągnąć zwyczajnie się od siebie odkleiły (?). Mimo wszystko dla fanek kresek i koloru na powiekach - produkt obowiązkowy.

Moja ocena: 4,5/5 (mały minus za opakowanie... a byłaby pełnia szczęścia :p)




Skład:

Isododecane, Bis-vinyl Dimethicone/Dimethicone Copolymer, Capryl Glycol, Phenoxyethanol, Hexylene Glycol.

piątek, 5 października 2012

The Body Shop - Spa Winsdom Japan Body Polisher

Czyli o jednym z moich ulubionych akcesoriów słów kilka :)

Wymiary:
32 x 90 cm

Cena:.
16 zł.



Moja opinia:
Odkąd kupiłam dość przypadkowo tę ściereczkę, to praktycznie się z nie rozstajemy - wystarczy bowiem odrobina żelu pod prysznic i można wykonać nią całkiem porządny peeling. Dzięki dość dużemu rozmiarowi bez problemu możemy nią wyszorować plecy, które przyznaję, przy tradycyjnych peelingach są dla mnie partią dość problematyczną, czy też raczej - traktowaną po macoszemu. Skóra po użyciu ściereczki jest zdecydowanie wygładzona, przyjemna w dotyku. Ściereczka bardzo szybko schnie, nie rozciąga się, nie odkształca, poza tym zgodnie z informacją na metce możemy ją prać w pralce w 40 stopniach. Co prawda, nie należy ona do gadżetów obowiązkowych, jednak zdecydowanie mogę polecić ją każdemu, zwłaszcza, że jej cena nie jest zbyt wygórowana, biorąc pod uwagę wytrzymałość i efekty, jakie przynosi.

Moja ocena: 5/5

Skład:
55 % poliester (z recyklingu), 45 % nylon.

czwartek, 4 października 2012

Do dna!

Zaczęłam robić przegląd zalegających upiększaczy - czasem po prostu pod wpływem chwili kupionych i nigdy nie otworzonych...
Zrobiłam więc nową zakładkę "Do dna!", zawierającą (prawie?) pełną listę posiadanych przeze mnie kosmetyków pielęgnacyjnych, którą później może rozszerzę o kolorówkę (a przynajmniej taką szybko schodzącą, jak np. podkłady, tusze).

Pora odstawić na bok wszelakie zakupy i zużywać, zużywać! 
Do dna!

środa, 3 października 2012

Haul - Lush

Do domu co prawda wróciłam już kilka dni temu, ale dopiero dziś przyszła pora na małe podsumowanie zakupów w Lushu. Część dla mnie, część dla przyjaciółki (jednak niechaj żyją odkrawane kawałki "na spróbowanie"! :) )

- szampony w kostkach: Seanik, Karma Komba, Godiva;


- mydełka: Porridge, Honey I Washed the Kids, oraz czyścik Fresh Farmacy;


- kostki do masażu: Hottie, Soft Coeur, oraz balsam w kostce King of Skin;


- Lemony Flutter Culticle Butter;


- próbki mydełek Dirty, Sultana of Soap oraz odżywki Big Solid;


- próbka świeżej maseczki Ayesha.


Cóż można napisać? Chyba tylko - jestem pszeszczęśliwa z tych zdobyczy :D

poniedziałek, 1 października 2012

KIKO - 30 Days Extension - daily treatment mascara

Odkąd zaczęłam w miarę regularnie odwiedzać Włochy, marka Kiko stała się jedną z tych najbardziej mnie intrygujących, a sklepy firmowe - jednymi z częściej odwiedzanych.
Moja kikomania uspokoiła się jednak po kilku nietrafionych produktach, z których pierwszym była omówiona tu maskara...




Opakowanie:
Złote, proste i eleganckie. Dość łatwo jednak o nieestetyczne rysy na lakierze. Sprzedawane w czarnym kartoniku (ah, ta przypominająca czasem MACa do znudzenia stylistyka ;)) z dołączona ulotką. Najdłuższą ulotką (jedyną?) jaką widziałam w załączeniu do maskary... W tekście na niej zamieszczonym producent zapewnia znaczny wzrost rzęs, oparty na testach klinicznych z użyciem placebo.




Cena / objętość:
3,90 euro (promocja, cena regularna to 7,20 euro) / 8 ml

Moja opinia:
Jeden z mniej ciekawych tuszy do rzęs jakie w ostatnim czasie miałam. Maskara daje bardzo naturalny, wręcz niewidoczny efekt. W kwestii wzrostu rzęs - nie odnotowałam żadnej zmiany. Po jakimś czasie więc produkt poszedł w kąt. Za jedyny plus można uznać jego szczoteczkę - prosta, wygodna, dająca łatwo sobą operować ;) Maskara KIKO obecnie leży i czeka na kolejną akcję w stylu "oddaj nam stary tusz, a w zamian dostaniesz..." ;) Najprościej rzecz ujmując - zdecydowanie cieszę się, że produkt ten kupiłam podczas promocji - o ile 16 złotych wyrzuconych w błoto jestem w stanie przeżyć, to 30 już by mnie z lekka zdenerwowało. Nie polecam.



Moja ocena: 2/5

Skład:
Aqua, Cera Alba Stearic Acid, Glyceryl Stearate, Silica, Butylene Glycol, Tribehenin, Glycerin, Cera Carnauba, Bis-Peg-18 Methyl Ether Dimethyl Silane, Acrylates Copolymer, Apigenin, Biotinoyl Tripeptide-1, Butylparaben, Ethylparaben, Isobutylparaben, Propylene Glycol, Hydrolized Keratin, Laminaria Digitata Extract, Lecithin, Oleanolic Acid, Panicum Miliaceum Extract , Peg 40 Hydrogenated Castor Oil, Pelvetia Caniculata Extract, Synthetic Beeswax.

Znacie jakiś skuteczny sposób na polepszenie kondycji rzęs?
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...